Moje zdjęcie
UWAGA! UWAGA! TEN BLOG NIE BĘDZIE PRZEZ NAS UŻYWANY I ZOSTANIE WKRÓTCE PRZENIESIONY NA NASZA NOWĄ STRONĘ "Travelling Butterfly" (www.travellingbutterfly.com) Zajrzyjcie na nową stronę żeby śledzić co się z nami aktualnie dzieje! Pozdrawiamy. Julita & Wojtek

wtorek, 21 sierpnia 2012

Jazda przed siebie, czyli jak można przejchać 600km bez planownia

Weekend zaczął się bardzo chillioutowo, od noclegu w miejscu zwanym Misty Mountain Retreat. Ta część wycieczki była jak najbardziej zaplanowana, ale to zaledwie 30 minut od Brisbane, więc pojechaliśmy od razu w piątek po pracy. Choć tak niedaleko od centrum miasta to jednak ma się uczucie, że cywilizację zostawiło się gdzieś daleko, a wkoło ciebie tylko piękne góry (w tle górował szczyt Mt Samson), do tego domek, w którym nocowaliśmy jest tak malowniczo położony, że zachód słońca można podziwiać od strony werandy, gdzie stoi basen-spa,  natomiast wschód od strony okien sypialnianych i to właśnie tam serwowano nam śniadanko. 

W tle Mt Samson tuż przed zachodem słońca, ja tymczasem zażywam uroków Queenslandzkiej zimy
Na miejscu można zamówić sobie masaż albo body wrap (ja wybrałam opcje wrapową, podobno wyglądałam jak bezdomny, ale za to jaki super relaks). 

Pełen relaks - to ja w body wrap
Misty Mountain położone jest w bardzo ładnej okolicy, w pobliżu znajduje się góra Mount Glorious i położony na niej park narodowy D’Aguilar, a także farma jeleni – o tych miejscach napiszemy wkrótce.

Misty Mountain Retreat - od strony wschodzącego słońca
Ponieważ po fantastycznie spędzonym wieczorze w Misty Mountain nie chciało nam się wracać do domu, stwierdziliśmy, że pojeździmy sobie po okolicy do wieczora, a w miejscu gdzie się znajdziemy poszukamy sobie noclegu w jakimś pubie (czyli ‘hotelu’ – więcej na ich temat we wpisie ‘Informacje Praktyczne’). Zaczęliśmy od pobliskiego jeziora Samsonvale, całkiem przyjemnego miejsca, chyba popularnego wśród wędkarzy i piknikowiczów. Jak praktycznie wszędzie w Australii w takich miejscach jest pełno wyznaczonych obszarów piknikowych, ze stoliczkami, darmowymi grillami elektrycznymi i czystymi toaletami.

BBQ nad jeziorem Samsonvale
Kolejnym przystankiem była wioska Old Petrie Town, zespół starych budynków zarządzanych przez YMCA, mieszczących sklepy z antykami i pamiątkami oraz kafejki. W Old Petrie Town w każdą niedzielę odbywa się targ z muzyką country  – musimy się tam wkrótce wybrać, bo zapowiada się to interesująco. Znajduje się tam też całkiem ciekawe muzeum przedstawiające historię regionu: pierwszych odkrywców, skazańców i zmieniające się przez lata mody. Nas zaciekawiła szczególnie podręcznik dla Amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Australii podczas drugiej wojny światowej, wyjaśniająca różnice kulturowe między Amerykanami a Australijczykami. Można się z niej było np. dowiedzieć, że Australijczycy uwielbiają mięso z ziemniakami, że ich ulubionym napojem jest herbata i że lubią śpiewać, a także przeklinać :)  

Old Petrie Town
Podczas spaceru po Old Petrie Town spotkała nas – a właściwie Julitę – mała przygoda: chodząc po wiosce i robiąc zdjęcia mało nie weszła prosto na ok. 2-metrowego pytona, który akurat przepełzał sobie na drugą stronę asfaltowej ścieżki! Dobrze, że przystanął, jak zobaczył, że się do niego zbliżam i zaczął ostrzegać niebieskim językiem, że jest groźny...To pierwszy wąż z gatunku Carpet Python, którego widzieliśmy na wolności. Węże te należą do gatunku dusicieli, żywią się małymi gryzoniami i ptakami i nie są generalnie niebezpieczne dla ludzi, chociaż nadepnięcie na takiego sporego osobnika zapewne sprowokowałoby go do jakiegoś ataku...Znajomi Australijczycy potwierdzili, że to był duży egzemplarz i tylko się śmiali z tej przygody.

Carpet Python - to na tego węża mało co nie weszłam
Z Petrie Town pojechaliśmy w kierunku Dayboro, następnie drogą wymownie nazwaną Ocean View do Mount Mee. Tam zrobiliśmy sobie krótki spacer, bo niestety droga przez ten park jest dostępna tylko dla samochodów z napędem na 4 koła.
Dalej ruszyliśmy w kierunku Kingaroy, mijając po drodze pastwiska z krowami, końmi i owcami. 

Widok z kafejki przy drodze Ocean Viev
Na nocleg wybraliśmy lokalny ‘hotel’ czyli po prostu pub z pokojami gościnnymi (więcej info na stronie Informacje praktyczne paragraf ‘podrozowanie po Australii’), gdzie zjedliśmy obowiązkowego steka z lokalnej krowy. W pubie królował kolor czerwony, a to głównie za sprawą lokalnego klubu rugby, który nazywa się Czerwone Mrówki (Kingaroy w narzeczu aborygeńskim Wakka Wakka oznacza czerwoną mrówkę). Kingaroy głównie jest znane z produkcji i przetwórstwa orzechów ziemnych. Obecnie w tej okolicy zwanej South Burnett rozwija się produkcja win, gdyż uprawianiu winorośli sprzyja zarówno klimat jak i żyzna powulkaniczna ziemia.

Fabryka orzeszków ziemnych w Kingaroy - zdjęcie zrobione z pokoju w którym nocowalismy (Hotel Carrollee)
W niedzielę natomiast ruszyliśmy w kierunku Bunya Mountains, drugiego najstarszego parku narodowego założonego w Queensland w 1908 roku (o innych parkach narodowych czytaj w postach o Lamington, Bina Burra, Eungella, Glass House Mountains, Moreton Island, Whitesundays, Noosa, Fraser Island). Zdobyliśmy tam najwyższy szczyt Kiangarow – 1135 m to dość wysoko jak na Australijskie warunki. Stamtąd podziwialiśmy widoki na dolinę Darling Downs – ogromną płaszczyznę ciągnącą się aż po horyzont. 

W drodze na Kiangarow w Bunya Park było mnóstwo takich śmiesznych palm
Bunya park wziął swoją nazwę od sosny Bunya, która jest ogromnym drzewem sięgającym nawet 50 metrów i żyjącym około 500 lat. To drzewo uchodziło za święte a orzechy Bunya były przysmakiem dla lokalnych aborygenów, którzy schodzili się z obszarów odległych nawet o setki kilometrów, aby nasycić się tym orzechami. Takie spotkania odbywały się co 3-4 lata, wtedy kiedy szyszki dojrzewały i spadały z drzew, ale uwaga szyszka jest tak przeogromna, że siedzący pod Bunya sosną człowiek może nawet zginać – jest większa od piłki futbolowej, ponad 25 cm średnicy. Obecnie próbuje się reaktywować używanie tego orzecha w pieczeniu ciast, naleśników, produkcji humusu czy Bunya pesto.

Wallabies i kangury pasą się gromadami w Bunya Mt, na tym zdjęciu po prawej oraz po środku widać sosny Bunya
Najciekawszy spacer, który zrobiliśmy w tym parku to sekcja Paradise Falls, z dwoma uroczymi wodospadami (Paradise Falls oraz Small Falls; wodospadu Big Falls, który znajduje się na końcu trasy w ogóle nie było widać, bo zima to sucha pora i od dawna nie padało). 
Widok na okolicę ze ścieżki do Big Falls - na zdjęciu widać doskonale, że zima to pora sucha- trawa zamieniła się w siano
W środku parku narodowego Bunya Mountains znajduje się taka niby-osada o nazwie Dandabah, złożona z kilkunastu domków do wynajęcia, pola namiotowego i dwóch restauracji/kafejek. W okolicy biegają stada kangurów i wallabies; przylatują też na karmienie roselle oraz king parrots, piękne kolorowe papugi, które można też zobaczyć w samym lesie. W Dandabah jest też całkiem fajne pole namiotowe, na którym całymi grupami pasą się wallabies, więc na pewno tam się wybierzemy na nocleg, karmienie papug i kangurów, jak tylko zrobi się cieplej... 
Boksujące się kangurki na campingu w Bunya Parku
 Wyprawa na weekend ma tym większy sens, że park jest jednak dość daleko od Brisbane – w czasie tej ‘lokalnej’ wycieczki przejechaliśmy w sumie ponad 600km!

J&W

1 komentarz:

  1. faktycznie te małe palmy są prześmieszne:)! Wyglądają jakby miały potarganą czuprynę.

    Dobrze, że nie stanęłaś na tego pytona- naprawdę wygląda mało ciekawie....

    OdpowiedzUsuń