Moje zdjęcie
UWAGA! UWAGA! TEN BLOG NIE BĘDZIE PRZEZ NAS UŻYWANY I ZOSTANIE WKRÓTCE PRZENIESIONY NA NASZA NOWĄ STRONĘ "Travelling Butterfly" (www.travellingbutterfly.com) Zajrzyjcie na nową stronę żeby śledzić co się z nami aktualnie dzieje! Pozdrawiamy. Julita & Wojtek

niedziela, 28 kwietnia 2013

Alpy Australijskie i Góra Kościuszki

Po wylądowaniu w Eden, czyli na wybrzeżu Nowej Południowej Walii, stwierdziliśmy, że mamy jeszcze trochę czasu zanim wrócimy do domu (ok. 3 dni), który możemy wykorzystać na zwiedzenie jakiegoś ciekawego miejsca. Po krótkiej konsultacji z mapami i przewodnikiem, postanowiliśmy więc odbić z powrotem od wybrzeża i zahaczyć o Góry Śnieżne (Snowy Mountains). Była to naprawdę świetna decyzja bo dwa dni, które spędziliśmy w górach były zupełnie inne od reszty naszej wycieczki – inne krajobrazy, inna przyroda i inne powietrze. Aż ciężko było nam uwierzyć, że jeszcze dzień czy dwa wcześniej byliśmy nad oceanem – raczej czuliśmy się jakbyśmy jakimś magicznym tunelem dostali się do zupełnie innego kraju.

 

Góry Śnieżne są częścią Alp Australijskich, najwyższego pasma górskiego na kontynencie, które samo w sobie stanowi najwyższy odcinek Wielkich Gór Wododziałowych. W Alpach Australijskich znajduje się 26 szczytów o wysokości co najmniej 2000m nad poziomem morza, a Góry Śnieżne obejmują wszystkie szczyty powyżej 2100m. Najwyższy z nich to oczywiście Góra Kościuszki (2228 m n.p.m.), nazwana tak przez polskiego podróżnika i odkrywcę, Pawła Strzeleckiego. Strzelecki narobił Australijczykom sporo kłopotu swoją nazwą – do dziś łamią sobie języki starając się wymówić Kosciuszko: w wydaniu australijskim brzmi to mniej więcej jak Koz-i-osko :)

Ten szczyt w środku to Góra Kościuszki
Większa część Snowy Mountains objęta jest parkiem narodowym Kosciuszko National Park. Dominują tu lasy iglaste, a na wyższych piętrach gór, roślinność alpejska. Same szczyty nie wyglądają niestety tak majestatycznie jak choćby Tatry, z wyglądu przypominają raczej Bieszczady. Wynika to z tego, że cały obszar Gór Śnieżnych, a nie tylko szczyty, rozciąga się bardzo wysoko – na przykład najwyżej położona miejscowość Charlotte Pass znajduje się na wysokości 1827 m n.p.m. Konsekwencją tego jest to, że z górskich miejscowości i dolin do szczytu wcale nie jest już tak daleko, więc zamiast stromych szpiczastych skał widzimy coś w stylu dość wydatnych pagórków. Dodatkowo, w porównaniu do Tatr, Góry Śnieżne cieszą się oczywiście sporo cieplejszym klimatem, więc jest ogólnie bardziej zielono.



Pomimo tego, że Góry Śnieżne leżą poniżej granicy wiecznego śniegu, to jednak na najwyższych szczytach można zobaczyć pewną ilość białego puchu przez większość roku – my widzieliśmy trochę nawet w środku lata. Lato to jednak pora roku, kiedy góry pustoszeją – pomimo tego, że można się wtedy wybrać na przyjemne wędrówki po wybrukowanych szlakach (i na przykład zdobyć w ten sposób Górę Kościuszki) to jednak chętnych nie jest zbyt wielu i miasteczka świecą pustkami. W zimie cała okolica ponoć zmienia się nie do poznania i zaczyna tętnić życiem a śniegu jest zwykle sporo. I choć tamtejszym trasom narciarskim daleko do alpejskich, czy nawet tatrzańskich, to jednak warto pamiętać, że jest to jedyny obszar w Australii, gdzie można zimą pojeździć na nartach.

W oczekiwaniu na zimę...
Jadąc w Góry Śnieżne z wybrzeża, najpierw dociera się do miejscowości Cooma, która znajduje się tak naprawdę jeszcze przed samymi górami. Warto się tam zatrzymać na chwilę ze względu na bardzo dobry punkt informacyjny – znacznie lepiej zaopatrzony we wszelkiego rodzaju mapki niż centra informacji w mniejszych, położonych wyżej miejscowościach. Jest to też najlepsze miejsce żeby zatankować przed wyruszeniem w góry, gdzie benzyna jest bardzo droga – podczas naszego pobytu w górskich miejscowościach kosztowała ok. $2 za litr.



Na nocleg zatrzymaliśmy się w miejscowości Jindabyne pięknie położonej nad jeziorem o tej samej nazwie. Jindabyne nie ma własnych tras narciarskich, ale można stamtąd łatwo dojechać do kilku znajdujących się w pobliżu, np. Persisher czy Charlotte Pass, gdzie można zimą pozjeżdżać. Latem też warto się wybrać w te wyżej położone okolice z powodu malowniczych szlaków spacerowych i dobrych widoków na Górę Kościuszki z okolic Charlotte Pass.
Jindabyne
Charlotte Pass
Położone ok. 35 km od Jindabyne, Thredbo to ‘narciarska stolica’ Gór Śnieżnych. Jest to całkiem przyjemna miejscowość, ładnie położona na stoku góry, jednak mniejsza od Jindabyne, więc trudniej tam znaleźć nocleg. Tak przy okazji, to z tego co słyszeliśmy od lokalnych mieszkańców w zimie ceny noclegów skaczą mniej więcej dwukrotnie w porównaniu z latem a i tak trzeba je rezerwować z dużym wyprzedzeniem bo jest tylu chętnych. W Thredbo znajdują się najdłuższe trasy zjazdowe w Australii i głównych zespół wyciągów narciarskich w całych Górach Śnieżnych, co sprawia, że jest to najlepsza baza dla narciarzy. W lecie też jest przyjemnie – można wjechać wyciągiem na punkt widokowy, skąd można też w ciągu kilku godzin zdobyć Górę Kościuszki. W lecie te okolice są też popularne wśród zawodowych kolarzy, którzy spędzają tu Europejską trenując przed nadchodzącymi wyścigami.

 
Mapa tras narciarskich w Thredbo.

Obok: Narty czekają na lepsze czasy (czyli na zimę)

Z Thredbo zamiast cofać się tą samą drogą w kierunku wybrzeża, postanowiliśmy pojechać okrężną ale piękną trasą widokową o nazwie Droga Alpejska (Alpine Way). Po drodze mija się kilka malowniczych sztucznych jezior powstałych po wybudowaniu tam (i elektrowni wodnych). 




Naszym ostatnim przystankiem w Górach Śnieżnych były Jaskinie Yarrangobilly. Jest to grupa ok. 60 jaskiń, z których tylko kilka można zwiedzić (w większości z przewodnikiem). My wybraliśmy się do South Glory Cave, jedynej jaskini którą można zwiedzać na własną rękę. Była to bardzo ciekawa wycieczka – jaskinie Yarrangobilly może nie są tak spektakularne jak te w Jenolan w Górach Błękitnych, ale za to zwiedzanie jest zorganizowane w znacznie mniej skomercjalizowany sposób – mniejsze grupy z przewodnikiem, mniej narzucające się sztuczne oświetlenie  i przede wszystkim możliwość zwiedzenia South Glory Cave na własną rękę. Dodatkową atrakcją jest basen w dolinie na świeżym powietrzu zasilany naturalnie przez gorące źródła, gdzie można relaksować się niezależnie od pory roku w temperaturze 27C. Bardzo polecamy jeśli ktoś będzie w tej okolicy!
 
 

Jeśli chodzi o informacje praktyczne, to za wjazd do samego parku narodowego Kościuszki, który obejmuje najwyżej położone partie Gór Śnieżnych, w tym Charlotte Pass, Thredbo, a także jaskinie Yarrangobilly trzeba zapłacić za każdy dzień pobytu. Cena zależy od pory roku – w lecie jest to $16 za samochód za każdy dzień pobytu, w zimie aż $27 za dzień. Warto też pamiętać, że wybierając się tam w zimie należy się zaopatrzyć w łańcuchy śniegowe na koła.

W

wtorek, 16 kwietnia 2013

Phillip Island i wschodnie wybrzeże Victorii: Australijskie pingwiny i piękno dzikiej przyrody

Z Great Ocean Road pojechaliśmy prosto w kierunku Phillip Island, omijając jednak Melbourne, bo zwiedziliśmy je już wcześniej.  Na noc zatrzymaliśmy się w miejscowości San Remo tuż przy wyspie Phillip Island, która była naszym głównym celem z powodu mieszkających tam pingwinów (tak, tak, pingwiny mieszkają też w Australii...) San Remo połączona jest z wyspą mostem, więc dojazd jest bardzo prosty.
Cape Conran (zobacz poniżej)
Phillip Island zamieszkuje liczna kolonia pingwinów z gatunku Little Penguin, które jak nazwa wskazuje są najmniejszym gatunkiem pingwinów na świecie (dorosłe osobniki osiągają ok. 30-33cm i ważą ok. 1,5kg). Głównym miejscem, gdzie można obserwować ich codzienny powrót na wyspę jest plażą Summerland Beach. Pingwiny wracają na wyspę tuż po zachodzie słońca, więc różni się to co do czasu zależnie od pory roku, np. w lecie jest to ok. 21szej. Wracają zawsze w grupkach i gdy się ściemnia, gdyż jest to ich strategia obrony przed potencjalnymi drapieżnikami (np. lisy, koty itp), stąd angielska nazwa ‘penguin parade’. Bilet kosztuje ponad $20 i można go sobie zarezerwować wcześniej przez tę stronę

Little Penguin: to i następne zdjęcia zostały zrobione w Sea World na Gold Coast - na Phillip Island podczas Penguin Parade obowiązuje zakaz fotografowania zwierząt
Na stronie jest też krótkie video pokazujące jak mniej więcej parada pingwinów wygląda. Zwróćcie uwagę na ludzi poubieranych w puchowe kurtki i czapki! My byliśmy tam w środku lata i szczerze powiem, że bez koca byłoby tam ciężko wytrzymać. Przy wyjściu są powieszone tabliczki wskazujące na poziom zimna w skali od 1 do 4, tego wieczora, co my byliśmy niby było tylko 2, ale dla nas było bardzo zimno...


W grudniu był to akurat czas, kiedy dzieci pingwinów były już na tyle duże, że były w stanie samodzielnie wychodzić i spacerować  w okolicy swojego gniazda. Dzieci te, podobnie jak u ptaków muttonbird, o których pisaliśmy w poście o Great Ocean Road (16 akapit), przerastają swoich rodziców (są od nich większe i cięższe). Rodzice wyruszają rano po pożywienie, spędzają cały dzień w wodzie polując na ryby i wieczorem wracają ze zdobyczą, żeby nakarmić dziecko. Rozpoznają swoje dzieci po głosie – małe pingwiny piszczą wniebogłosy, kiedy zbliża się pora powrotu rodziców. A rodzice przynoszą im rybę w gardle i mały dosłownie się rzuca do dzioba, żeby ją wyciągnąć z gardła rodziców. Wygląda to trochę jakby się ze sobą biły. Najlepiej poczekać jakąś godzinę – półtorej od pojawienia się pierwszych pingwinów na plaży, gdyż wtedy przypływa ich tysiące i spacerują dosłownie wszędzie wokoło, można je oglądać dosłownie na wyciągnięcie ręki ze specjalnie wybudowanych drewnianych mostków spacerowych.

Tą okolicę zamieszkuje ok. 10,000 pingwinów i robią one tyle hałasu, że wydaje się, że cała wyspa skrzeczy (Litte penguins to chyba najbardziej  hałaśliwy gatunek pinwginów). Tak nam się podglądanie pingwinów podobało, że byliśmy jednymi z ostatnich wyjeżdżających i nawet dostrzegliśmy jednego pingwina, który dotarł na parking. Co do innych atrakcji Phillip Island, to na północnej stronie wyspy znajduje się największa w Australii kolonia fok Australian Fur Seals (ok. 16 tys), które na szczęście nie żywią się pingwinami, więc oba gatunki zwierząt mogą koegzystować. Na wyspie można również podpatrywać koale w Koala Conservation Centre.

Atrakcją San Remo jest codzienne karmienie żarłocznych pelikanów na plaży ok. 10 rano
My na Phillip Island byliśmy akurat w sylwestra, więc większą część wieczoru sylwestrowego spędziliśmy podpatrując pingwiny (i marznąc z zimna). Na noc zatrzymaliśmy się w pubie w San Remo, po drugiej stronie mostu łączącego ląd z Phillip Island. Jak się okazało w pubie była akurat duża impreza sylwestrowa, ściągnęli ludzie chyba z całej okolicy grał zespół na żywo i było calkiem przyjemnie. Na pewno sylwestra 2012 zapamiętamy, ale to głównie z powodu pingwinów!

Wilson Promontory

Z Sorrento wyruszyliśmy na Półwysep Wilson (Wilson Promontory) – jeden z najdzikszych obszarów Viktorii i jednocześnie najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentu australijskiego. Ten duży półwysep (15,550 ha) objęty jest w całości ochroną – jest parkiem narodowym – co sprawia, że czuje się tam piękno nieskażonej cywilizacją przyrody. Dodatkowym atutem półwyspu jest piękne ukształtowanie terenu – porośnięte lasem wzgórza wpadające wprost do oceanu, skaliste  nabrzeże, piaszczyste plaże. Docenia to wiele ludzi i chętnie wybiera się tam na urlop. Na kempingu w parku nie można ot tak sobie zarezerwować miejsca, otóż na okresy świąteczne oraz przerwy szkolne odbywa się losowanie z pólrocznym wyprzedzeniem, gdzie zostaje przydzielone kto dostanie jedno z 474 pól namiotowych.




Pogoda w tym regionie (i ogólnie w Victorii) jest zupełnie inna niż w Queensland – nasze wakacje wypadły w środku lata a zmarzliśmy w tej okolicy na kość. Szczególnie na Wilson Promontory wiał bardzo silny mroźny wiatr z Antarktydy, przez co zupełnie nie dało się wytrzymać na plaży – nie dość, że było zimniej niż w Brisbane zimą, to jeszcze wiatr sypał piachem w oczy i niestety nie mogliśmy się zbyt długo rozkoszować urokami Squeaky Beach, która znana jest z trzeszczącego pod nogami białego piasku. Wybraliśmy się za to na krótki spacer po lesie wzdłuż Lilly Pilly Gully Nature Walk w poszukiwaniu wombatów, jednak niestety żadnego nam się nie udało dostrzec. Może dla nich też był za zimny dzień. W każdym razie możemy potwierdzić, że faktycznie wombaty tam mieszkają po niezaprzeczalnych dowodach pozostawionych na ścieżkach.
Squeaky Beach ze swoim białym piaskiem i arktycznym wiatrem...

Z Wilson Promontory ruszyliśmy dalej na wschód, zatrzymując się na noc w ładnej historycznej misjscowości Yarram. Ten region nazywa się Gippsland  i słynie z położonych tuż nad oceanem i ciągnących się kilometrami jezior. Nic dziwnego, że te okolice są bardzo popularne wśród wędkarzy – niemal co drugi mijany po drodze samochód ciągnął za sobą jakąś łódkę. Turystyczną stolicą regionu Gippsland jest miasto Lakes Entrance. Znajduje się tam kilka ciekawych punktów widokowych, z których można podziwiać jeziora i rozlewisko rzeki, gdzie pływają Australijskie, czyli czarne, łabędzie. Lakes Entrance jest o tyle nietypowe w porównaniu z innymi miejscowościami w tym regionie, że oferuje dostęp do morza, które normalnie jest odcięte od lądu poprzez nabrzeżne jeziora.

Nadmorski krajobraz w Gippsland
Poruszając się dalej na wschód, zajechaliśmy do punktu informacyjnego w miasteczku Orbost, gdzie polecono nam zwiedzenie pobliskiego wybrzeża, a szczególnie przylądka Cape Conran. Przylądek rzeczywiście okazał się warty zwiedzenia – ładne skaliste plaże, nadmorskie wzgórza i mało ludzi to zalety tych okolic.
Cape Conran
 

Przylądek Conran był naszym ostatnim przystankiem w Victorii – poruszając się dalej na wschód wkrótce pożegnaliśmy ten stan i znaleźliśmy się w Nowej Południowej Walii. Tam zatrzymaliśmy się na noc w ładnej miejscowości nadmorskiej o nazwie Eden. Miasteczko to jest bardzo popularne wśród turystów – zresztą nie bez powodu – więc musieliśmy się chwilę pokręcić, żeby znaleźć tam nocleg. Swoją atrakcyjność Eden zawdzięcza przepięknemu położeniu – na wzgórzu, z którego rozciągają się przepiękne widoki na skaliste wybrzeże w okolicy.
Eden

Miasteczko ma też malowniczo położony niewielki port, gdzie zawijają kutry rybackie pełne ryb i owoców morza. W swoim czasie było to znaczące centrum połowu wielorybów, czego można się dowiedzieć ze znajdującego się w miasteczku muzeum. Wieloryby często zatrzymują się na postój u wybrzeży Edenu i można je podobno łatwo wypatrzeć z platform widokowych na lądzie. Z portu można się też wybrać się na wycieczkę łódką po okolicznych wodach, w poszukiwaniu delfinów, których jest sporo w okolicy. Nam udało się nawet wypatrzyć kilka z punktu widokowego na brzegu!

Port w Eden

Rybak sprawnie czyszczący muszle na sprzedaż

W pobliżu Eden znajduje się kilka ciekawych parków narodowych, z trasami spacerowymi, z których część biegnie wzdłuż wybrzeża, dzięki czemu można się nacieszyć przepięknymi widokami. Polecamy czerwone klify zwane przez lokalnych Pinnacles, które znajdują się 8 km na północ od Eden, dojeżdża się drogą Haycock Road prowadzącą  również do Ben Boyd National Park. 

Pinnacles (okolice Eden)
Kopiec termitów (okolice Eden)
Na Eden zakończyliśmy zwiedzanie południowego wybrzeża Australii (samo Eden znajduje się już tak naprawdę na wschodnim wybrzeżu). Po opuszczeniu nadmorskiej drogi  postanowiliśmy dla odmiany skierować się z powrotem w głąb lądu, ale o tym już w następnym poście... 
J&W

sobota, 6 kwietnia 2013

Great Ocean Road i Dwunastu Apostołów - wielkie atrakcje turystyczne Australii

Great Ocean Road to nadmorska trasa o długości ok. 285 km, biegnąca wzdłuż południowego wybrzeża Australii w stanie Victoria, pomiędzy miejscowościami Warrnambool na zachodzie i Torquay na wschodzie, które jest oddalone od Melbourne ok. 100km. Jest to jedna z głównych atrakcji w całym kraju, zdjęcia z Great Ocean Road, a przede wszystkim z Twelve Apostles (Dwunastu Apostołów) pojawiają się w każdej reklamie czy materiale promocyjnym Australii.

Great Ocean Road - the Twelve Apostles
Jest to też ponoć jedna z najpiękniejszych tras nadmorskich na świecie i zarazem największy na świecie ‘pomnik’ poświęcony wojnie – trasa została wybudowana w całości ręcznie, przez żołnierzy-weteranów Pierwszej Wojny Światowej, w hołdzie ich poległym kolegom (została otwarta w 1932r.).

Great Ocean Road biegnie wzdłuż jednego z najpiękniejszych fragmentów południowego wybrzeża Australijskiego, gdzie dominują klify i wzgórza ‘wpadające’ wprost do oceanu. Na trasie tej znajduje się wiele przyjemnych miasteczek i miejscowości, w których warto zatrzymać się na nocleg, a jeśli nie mamy czasu to przynajmniej na lunch. Great Ocean Road jest też usiana naturalnymi atrakcjami, przede wszystkimi punktami widokowymi na przepiękne wybrzeże i niesamowite klify oraz formacje skalne wynurzające się z wody. Znajduje się tam też wiele dzikich plaż, gdzie można spędzić parę godzin – lub cały dzień – leniuchując i ciesząc się ‘własną’ plażą gdzie nie ma nikogo innego (z pływaniem trzeba na ogół uważać z powodu silnych prądów i fal). Wszystko to sprawia, że jeśli się nam szczególnie nie śpieszy, warto tu spędzić co najmniej kilka dni, eksplorując mniej turystyczne zakątki i chłonąc atmosferę tych pięknych miejsc.

Great Ocean Road - czesc wschodnia trasy

My zaczęliśmy zwiedzanie od zachodniego końca, ale zanim dojechaliśmy do początku Great Ocean Road, odwiedziliśmy po drodze kilka ciekawych miasteczek w zachodniej Victorii: Nelson, Portland i Port Fairy – poniżej parę słów o nich.


Nelson to małe miasteczko znajdujące się zaraz przy granicy z Południową Australią. Jest ono malowniczo położone nad rozlewiskiem rzeki Glenelg, które przekształaca się w niewielkie jeziorko. My zapamiętamy to miejsce przede wszystkim z obfitego i pysznego śniadania, które zjedliśmy siedząc w barowym ogródku nad rzeką – a byliśmy wtedy nieźle głodni!

Śniadanie w Nelson

Nelson - wędkowanie w rozlewisku rzeki Glenelg to jedno z popularniejszych zajęć

Portland to kolejne miasto, które mijamy posuwając się na wschód wzdłuż wybrzeża. Wpis w przewodniku nie zachęca do wizyty i rzeczywiście, miasto sprawia wrażenie industrialnego potworka, z przeróżnymi fabrykami i kominami rozsianymi po okolicy. O czym jednak przewodniki często zapominają to to, że wybrzeże w okolicy Portland jest naprawdę spektrakularne i dlatego warto tam zajechać (nie do samego miasta, ale na biegnącą wybrzeżem trasę widokową). Widoki są przepiękne, a dodatkowo można z bliska przyjrzeć się wiatrakom elektrowni wietrznych, których jest tam sporo, a także odwiedzić ładnie położoną latarnię morską na przylądku Cape Nelson.

Cape Nelson w okolicy Portland
Port Fairy to kolejne miasteczko na trasie z Południowej Australii do Melbourne – znajduje się jakieś 7 godzin jazdy od Adeleide. Jest to jedna z najstarszych osad w Australii i urocze zabytkowe miasteczko, z ponad 50 budynkami wpisanymi na listę National Trust (jest to lista dziedzictwa narodowego). Znajduje się tam wiele przyjemnych restauracji, barów i kafejek, co sprawia że jest to idealne miejsce, żeby zatrzymać się na lunch i spędzić kilka godzin spacerując po miasteczku. Jest to też zapewne dobra baza na nieco dłuższy pobyt – jest tam ładna piaszczysta plaża dobra do pływania, a także kilka plaż dla surferów, można popłynąć łódką wzdłuż kanału portowego i po zatoce, są też trasy spacerowe do latarni morskiej i na pobliską wysepkę-rezerwat przyrody, gdzie gnieżdżą się ptaki z gatunku Muttonbird (o których poniżej).



Great Ocean Road formalnie zaczyna się od miejscowości Warrnambool, która oferuje kilka atrakcji turystycznych, np. laserowy show ‘Shipwrecked’ – na pierwszy rzut oka nie wyglądała ona jednak na tyle ciekawie, żeby skusić nas na wizytę, tym bardziej, że chcieliśmy jak najszybciej zacząć zwiedzać atrakcje Great Ocean Road. A jest co zwiedzać – ten zachodni fragment trasy, który zaczyna się od Warrnambool jest znany jako Wybrzeże Rozbitków (Shipwreck Coast), z powodu tego, że zatonęło tu ok. 700 okrętów! (200 z nich zostało do tej pory zlokalizowanych). Ten zachodni odcinek, o długości ok. 130km, który biegnie aż za miasteczko Port Cambell, jest najciekawszą częścią Great Ocean Road i dlatego warto przeznaczyć trochę czasu na dokładne zwiedzenie tych okolic. Krajobraz tworzą tu przepiękne skaliste klify, które są znakiem rozpoznawczym Great Ocean Road. To klifowe wybrzeże jest też naszpikowane skałami, które bądź wystają nad powierzchnię wody bądź są niewidoczne. Z tego powodu nie można w tej okolicy nie tylko pływać, ale również nurkować. Z tą okolicą wiąże się wiele tragicznych historii, jak na przykład ta z Loch Ard Gorge, o czym poniżej.


Jadąc z zachodu, zanim dotrzemy do Port Cambell, warto zwiedzić kilka przepięknych formacji skalnych znajdujących się w okolicy miasteczka Peterborough: the Bay of Islands, London Bridge, czy the Grotto – a także po prostu pozaglądać do nieoznaczonych zatoczek, gdzie często znajdziemy spektakularnie położone plaże, otoczone wysokimi klifami, których największą zaletą jest to, że nie ma tam zupełnie ludzi, a więc nie trzeba się nimi z nikim dzielić! 

Jedna z 'dzikich plaż' na Shipwreck Coast
Jeśli chodzi o bardziej popularne miejsca, to są one oznaczone brązowymi drogowskazami i dzięki temu dość licznie odwiedzane przez turystów. Bay of Islands to jak nazwa wskazuje grupa ‘wysepek’ położonych w zatoce otoczonej złoto-brązowymi klifami. The Grotto to malowniczo położona ‘jaskinia’, a właściwie dziura w skale, wydrążona przez wodę. 

The Grotto
London Bridge był kiedyś formacją skalną w kształcie mostu łączącego ląd z niewielką wysepką. Niestety most zawalił się w 1990 roku, odcinając od brzegu parę, która miała na tyle szczęście, że akurat zdążyła przejść na drugą stronę. Nie było to dla nich jednak do końca szczęśliwe zdarzenie, bo jak się później okazało para ta miała ze sobą romans pozamałżeński, więc kiedy zostali uratowani helikopterem z odciętej od świata wysepki, natychmiast wzięli nogi za pas, żeby uciec przed czekającymi na nich reporterami...
London Bridge
 W pobliżu tych atrakcji znajduje się Port Campbell – niewielkie miasteczko położone w samym centrum głównego odcinka Great Ocean Road, pomiędzy London Bridge, Bay of Islands i Grotto z jednej strony, a 12 Apostołami z drugiej. Miasteczko ma ładną, osłoniętą malowniczymi klifami plażę, w pobliżu której znajduje się kilka kafejek, barów i hoteli. Centralne położenie Port Cambell sprawia, że wielu turystów wybiera właśnie to miasteczko na swoją bazę, więc jeśli ktoś planuje spędzenie tam noclegu, lepiej zarezerwować miejsce z wyprzedzeniem, szczególnie w szczytowym sezonie; należy się też liczyć z wyższymi niż gdzie indziej cenami. My przkonaliśmy się o tym na własnej skórze, próbując bezskutecznie znaleźć tam miejsce do spania. Nic wielkiego się jednak nie stało – właściciel jednego z hosteli był na tyle miły, że zadzwonił i zarezerwował nam miejsce w motelu w niewielkiej wiosce Timboon oddalonej o ok. 15km. Wyszło na to, że byliśmy z takiego rozwoju wypadków całkiem zadowoleni – mieliśmy nocleg w fajnych warunkach i w malowniczo położonej wiosce z własną fabryką sera oraz whisky, mogliśmy nacieszyć się atmosferą lokalnego pubu, gdzie nie było turystów, a na dodatek rano spotkaliśmy koalę, który przebiegł nam drogę wprost przed samochodem!

To wlasnie ten koala przebiegl nam przez droge, a potem sprawnie wdapal sie na drzewo
The Twelve Apostels, czyli Dwunastu Apostołów to największa atrakcja turystyczna Great Ocean Road. Jest to grupa skalnych wysepek wystających pionowo z oceanu, niektóre ze skał są wynurzone na 45 metrów ponad wodę. Dawniej (aż do lat 60tych XX wieku) ta formacja skalna była znana jako ‘Maciora z prosiętami’, ale została przemianowana na 12 Apostołów, zapewne aby nie zniechęcać turystów :-) Nie jest do końca jasne, czy grupa skał kiedykolwiek liczyła dwanaście brył – różne źródła podają różne dane. W tej chwili można ich zobaczyć osiem, dziewiąta zawaliła się w 2005 roku. My widzieliśmy 12 Apostołów i wieczorem, podczas zachodu i w południe przy pełnym słońcu – oba widoki były niezapomniane.
 


Jeśli znajdziecie się tam wieczorem, to dodatkową atrakcją jest to, że plaża poniżej platformy widokowej jest popularna wśród pingwinów, które mają gniazda w nabrzeżnych skałach. Wystarczy poczekać kilkanaście minut po zmierzchu, aby zobaczyć grupki pingwinów maszerujące z wody do pobliskich krzaków. Jeśli będziecie w ciągu dnia, zwróćcie uwagę na ślady łapek na piasku, które pozostają po porannym powrocie pingwinów do wody.
Grupa pingwinów maszerujących przez plażę do swoich gniazd (to te punkty koło niebieskiej boi)
Położone w pobliżu Loch Ard Gorge to jedno z ciekawszych miejsc na Great Ocean Road, choć nie tak sławne jak 12 Apostołów. Z miejscem tym wiąże się ciekawa i co najlepsze, prawdziwa historia. W 1878 roku, statek wiozący emigrantów z Manchesteru był już prawie u celu swojej podróży (Melbourne) i pasażerowie świętowali już szczęśliwe zakończenie trzymiesięcznego rejsu, kiedy nadciągnęła potężna mgła. Statek płynął na oślep w niemal zerowej widoczności. Kiedy mgła ustąpiła nad ranem, oczom załogi ukazały się skaliste klify wybrzeża – niemal na wyciągnięcie ręki. 


Natychmiast rozpoczęto nierówną walkę z morzem i wiatrem – kapitan zarządził odwrót i próbował skierować okręt z powrotem na pełne morze. Już wydawało się, że się uda, kiedy potężna fala zniosła statek w kierunku skalistej wysepki Muttonbird Island, o którą zahaczyła burta. Spośród 54 osób na pokładzie zginęli wszyscy oprócz dwójki młodych ludzi: Tom Pierce i Eva Carmichael zostali jedynymi rozbitkami, którzy przeżyli katastrofę. Tom (16 letni pomocnik kapitana) został wyrzucony na brzeg, i kiedy leżał na plaży usłyszał krzyki dziewczyny. Była to 17 letnia Eva, która była tak wyczerpana że nie miała siły na dopłynięcie do plaży. Tom pomimo zmęczenia wskoczył do wody, dopłynął do dziewczyny i  wciągnął ją do pobliskiej jaskini, po czym sam wyruszył pieszo po pomoc. Pomoc przyszła na czas i obydwoje zostali uratowani – niestety Eva straciła w tej katastrofie całą swoją rodzinę: matkę, ojca dwoje rodzeństwa. Dziś na miejscu można obejrzeć miejsce zatonięcia statku, plażę na którą wypłynął Tom, jaskinię, gdzie schroniło się dwoje rozbitków, a także niewielki cmentarz z grobami ofiar katastrofy. W pobliżu znajdują się też ciekawe formacje skalne takie jak the Arch czy the Blowhole.  To wszystko sprawia, że jeśli chce się dobrze zwiedzić Loch Ard Gorge, lepiej przeznaczyć na to dobre kilka godzin.

Plaża na której odpoczywal Tom, kiedy uslyszal krzyki Evy ruszyl jej na ratunek
Wyspę Muttonbird, o którą rozbił się Loch Ard, zamieszkuje 50 tys. ptaków z gatunku muttonbird. Co roku przylatują one dokładnie tego samego dnia w drugiej połowie września, do dokładnie tego samego gniazda na ziemi i parują się z tym samym partnerem. W listopadzie znoszą jedno jajo, którym opiekują się na zmianę obydwoje rodziców. Pomiędzy 10 a 20 stycznia co roku wykluwa się pisklak, wyobraźcie sobie 25 tys. piszczących głosików dochodzących z małej wyspy... Pisklak muttonbird jest karmiony przez obydwojga rodziców najpierw codziennie, potem co kilka dni, aż osiągnie masę około 1 kg, kilkakrotnie przekraczającą wagę jego rodziców. Pierwsze kwietniowe sztormy są sygnałem dla rodziców, że czas wyruszać na migrację na północ. Ogromne pisklęta bezloty są pozostawione same sobie na następne  3 tygodnie, kiedy to schudną na tyle, by móc się same unieść i odlecieć z gniazda. Instynktownie podążają one za rodzicami na wyspy Aleutian niedaleko Alaski. Połowa z nich osiąga cel i pokonuje 15 tysięcy kilometrów w jedną strone, przelatując nawet 600 km dziennie. We wrześniu wszystkie z nich powrócą na tę samą wyspę, dnie spędzając polując nad oceanem, a wieczorem powracając do swego gniazda na Muttonbird Island.


Jadąc dalej na wschód, droga oddala się na pewien czas od oceanu i przecina Great Otway National Park, gdzie jedną z głównych atrakcji jest spacer po kładce zawieszonej na poziomie wierzchołków drzew (Tree Top Walk). Jako że zrobiliśmy podobne spacery Queensland w Lamington Park, opuściliśmy sobie Park Otway i pośpieszyliśmy w kierunku wschodniej części Great Ocean Road. Ta wschodnia część, biegnąca od przylądka Otway do Torquay bardzo się różni od części zachodniej. Nagie skały i pionowe klify ustępują miejsca porośniętym lasem zielonym stokom łagodnie wpadającym do oceanu. 
Tak wygląda wschodnia część Great Ocean Road - widac wyraznie droge wyrzezbiona na wzgorzach
Jest tu też bardziej turystycznie – jest więcej miasteczek, a każde z nich oferuje całą gamę atrakcji, takich jak plażowanie, sporty wodne, czy parki z rowrywki, co sprawia, że przyjeżdzają tu chętnie całe rodziny, a o miejsca w szczycie sezonu może być trudno. Najbardziej popularne miasteczka w tej części to Apollo Bay, Lorne, Anglesea i Torquay (ta ostatnia miejscowość to podobno ‘surfingowa stolica Australii’ ze słynną Bells Beach) – przejechaliśmy przez każde z nich bez zatrzymywania się. Wybraliśmy się za to na krótki spacer do  wodospadu Erskine Falls w okolicach Lorne, który jest najwyższym wodospadem w Victorii, z kaskadą wody spadająca na 30 metrów w dół). 

Erskine Falls
Ta część Great Ocean Road jest bardzo ładna, a wszystkie miasteczka w tej okolicy sprawiają wrażenie bardzo przyjemnych miejsc, gdzie warto byłoby spędzić kila dni, albo nawet zrobić sobie tam bazę na dłuższe wakacje – może następnym razem tak zrobimy... 

J & W