Moje zdjęcie
UWAGA! UWAGA! TEN BLOG NIE BĘDZIE PRZEZ NAS UŻYWANY I ZOSTANIE WKRÓTCE PRZENIESIONY NA NASZA NOWĄ STRONĘ "Travelling Butterfly" (www.travellingbutterfly.com) Zajrzyjcie na nową stronę żeby śledzić co się z nami aktualnie dzieje! Pozdrawiamy. Julita & Wojtek

poniedziałek, 29 października 2012

Tropikalna Australia, czyli Północne Queensland: Cairns i Wielka Rafa Koralowa

Do Cairns dotarliśmy drugiego dnia wieczorem i po szybkim zameldowaniu się w hostelu ruszyliśmy na nabrzeże poszukać miejsca na kolację. Cairns jest regionalnym centrum turystycznym i jest to bardzo skomercjalizowane miejsce, z hordami turystów kręcącymi się z baru do baru, czy z restauracji do restauracji. Jest to jednak jedno z najlepszych miejsc do zorganizowania wycieczki na Wielką Rafę Koralową i stąd bierze się popularność miasta. My byliśmy bardzo zadowoleni, że zostaliśmy tam tylko na jedną noc, jeśli ktoś planuje dłuższy pobyt w tej okolicy, a chce mieszkać w miejscu gdzie coś się dzieje, zdecydowanie lepszą bazą jest pobliskie Port Douglas, o którym więcej w następnym odcinku bloga.
 
Cairns wita morską tematyką nawet na graffiti
Nietoperz jedzący kolację w centrum miasta
Naszym celem w Cairns była jednak całodniowa wycieczka na Wielką Rafę Koralową, więc następnego dnia rano stawiliśmy się w bardzo ruchliwym porcie, gdzie setki turystów tłoczą się w kolejkach do stanowisk operatorów łodzi i katamaranów. Troszkę nas zaskoczyło, że trzeba najpierw zrobić ‘check-in’ w ‘hali odpływów”, coś takiego jak na lotnisku przed odlotem samolotem. My wybraliśmy się na wycieczkę z firmą Down Under, która ma średniej wielkości łódź – średniej wielkości to w realiach Cairns oznacza, że mieści ona ok. 150 osób.


Pogoda w Cairns była dość zmienna i zaczęło się porządnie chmurzyć, ale po godzinie na pełnym morzu zostawiliśmy wszystkie chmury za sobą i mogliśmy się cieszyć przepięknym słońcem do końca dnia. Cairns jest jednym z najbliżej położonych miast do Wielkiej Rafy Koralowej. Pomimo to, podróż tam zajmuje ok. 1,5 godziny płynąc szybką łodzią – rafa jest ok. 50 km od brzegu.

 
Wielka Rafa Koralowa jest niesamowitym cudem natury. Jeżeli nie snorkelujesz ani nie nurkujesz, to zawsze zostaje przejażdżka łódką z przeszklonym dnem. Rafa koralowa jest tak blisko powierzchni wody, że ma się uczucie, że ogląda się podwodne stworzenia przez powiększone szkło. Niektóre koralowce świecą w nocy, bo są nasycone fluoroscencyjnym barwnikiem, inne wyglądają jak ogromne mózgi, a jeszcze inne jak przeogromne kalafiory.

 
 

Spośród około 150 osób na naszej łodzi, ok. 10 było kwalifikowanymi nurkami (w tym my), około 50 robiło próbne nurkowanie bez kwalifikacji (tzw. ‘introductory dive’ albo ‘resort dive’), a reszta jechała na snorkelling. Prawdopodobnie 100% uczestników rejsu to byli turyści, i pewnie z 90% było spoza Australii, w tym większość z Azji. Ciekawą rzeczą na temat turystów Azjatyckich (szczególnie tych z kontynentu, np. z głębi Chin) jest to, że najczęściej nie potrafią oni zupełnie pływać, często też pewnie nigdy wcześniej nie byli na morzu. Pomimo to, bardzo entuzjastycznie garną się do wszelki sportów wodnych w Australii, często nie mając pojęcia czego się mogą spodziewać. Tak więc już po kilku minutach od wypłynięcia, zaczęło się grupowe wymiotowanie do papierowych torebek. Niektórzy jak zaczęli to już tak kontynuowali przez całą podróż....


Ogólnie wycieczka ta była dla nas bardzo ciekawym doświadczeniem, bo mogliśmy sobie poobserwować jak działają firmy nastawione na masową turystykę. Wszystko wymagało naprawdę świetnej organizacji, bo przecież trzeba upilnować 150 osób, z których być może 50 jest w tym samym momencie w wodzie, a połowa z nich może w ogóle nie potrafi pływać... Cała wycieczka została więc podzielona na grupy, z przydzielonymi numerami, które były wyczytywane przez członków załogi, kiedy przyszła kolej na daną grupę. Łódź nie mogła odpłynąć ze snorkellowych postojów, zanim cała grupa została dokładnie policzona (dwa razy!) i nie zostało potwierdzone, że wszyscy są na pokładzie. Ogólnie było to bardzo zabawne, obserwować grupy turystów z Azji , którzy próbują utrzymać się na wodzie i wracają na łódź zieloni ze zmęczenia czy przerażenia. Jest też opcja dla tych którzy w ogóle nie potrafią pływać, jeden z członków załogi zabiera dwuosobową grupę w kamizelkach ratunkowych i trzymając się razem wielkiego koła ratunkowego odpływają na wyciągnięcie ręki na krótką rundkę. 

Grupowy snorkelling

A jak wygląda introductory diving? Na naszej wycieczce było około 50 osób więc ludzie zostali pogrupowani w czwórki i w drodze na rafę dostali instrukcje, jak się oddycha przez butlę oraz informacje jak się wynurza oraz schodzi pod wodę. Trzeba pamiętać, że większość z tych ludzi nie posługiwała się zbyt płynnie językiem angielskim, więc to dodatkowa trudność dla nich w zapamiętaniu wszystkich instrukcji. Każda osoba miała przyporządkowany numerek więc wszyscy wiedzieli z góry kto po kim będzie wchodził do wody. Jeden z członków załogi pomagał zakładać butle z tlenem, potem tylko maska oraz płetwy i już czwórka gotowa do zejścia. Kolejny członek załogi dosłownie musiał wpychać niektórych do wody, bo niby sami się zapisali, ale nie skakali dobrowolnie do wody. Następna osoba w załogi schodziła z nimi pod wodę, wszyscy razem trzymając się za ręce. Takie nurkowani odbywają się na dość płytkiej wodzie i trwa około 10 minut. Wiele osób jednak szybciej się wynurza, bo jak mówią albo nalewa się im wodą pod maskę albo się boją. Niektóre osoby w ogóle nie zeszły pod wodę, także ich przygoda z nurkowaniem zakończyła się na założeniu butli z tlenem.  Koszt takiego nurkowania to około $140, więc raczej nie polecamy tego w Cairns. Słyszeliśmy, że są miejsca gdzie można zanurkować jeden na jeden z wykwalifikowanym nurkiem. 


Jeśli chodzi o samo nurkowanie to było bardzo przyjemnie. Pomimo tłoku na łódce, kwalifikowani nurkowie są traktowani trochę jak VIP, więc mieliśmy swoją kabinę do dyspozycji przez większość rejsu, oddzielne wejścia do wody i nawet tak to wszystko było zorganizowane, że pierwsi mogliśmy ustawić się w kolejce do obiadu. Sama rafa jest interesująca, chociaż widać wyraźnie wpływ masowej turystyki – jest sporo martwego lub wybielałego koralu, nie ma też aż tak dużo ryb jak widzieliśmy na Fiji czy Wyspach Cooka. Ale pomimo wszystko i tak warto zanurkować – to w końcu Wielka Rafa Koralowa! Pogoda była piękna, woda bardzo ciepła (28 stopni) więc dzień upłynął bardzo szybko. W drodze powrotnej jeszcze tylko koncert w wykonaniu załogi, oraz poczęstunek złożony z wina i serów, i zanim się obejrzeliśmy, już dobijaliśmy do brzegu.



Na lądzie szybko zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy wzdłuż wybrzeża (zatrzymując się na krótkie postoje, żeby podziwiać widoki) w kierunku naszego następnego przystanku, czyli Port Douglas. Ale o tym już w następnym wpisie...

Widok na  zatokę w drodze do Port Douglas
 J &W

wtorek, 16 października 2012

Tropikalna Australia, czyli Północne Queensland: Mission Beach

Do Mission Beach dojechaliśmy już po zachodzie słońca, i głównie marzyliśmy o tym, żeby wysiąść z samochodu i pójść na kolację.  Po zakwaterowaniu w Rainforest Motel właściciel zaoferował nam voucher na darmowe drinki w barze na plaży, więc nie mogło się ułożyć lepiej. Wieczorem nie było zbyt dużo widać, więc obejrzenie plaży musiało poczekać do rana i właśnie tam skierowaliśmy pierwsze kroki zaraz po śniadaniu. I po prostu oniemieliśmy, gdyż plaża jest niesamowicie piękna. Przewodnik tego tak nie opisał.

Plaża w Mission Beach
Jest bardzo przestronna, z ogromnymi palmami kokosowymi oraz bardzo spokojną wodą, z widokiem na okoliczne wyspy m.in. Dunk Island.  Przypomniało nam to bardzo plaże w Indiach czy na Sri Lance, więc jeśli ktoś ma ochotę na ‘egzotyczną’ plażę w Australii to Mission Beach jest dobrą opcją.



Naszym głównym celem wyprawy do Mission Beach były kazuary, czyli ogromne ptaki nieloty, przypominające prehistoryczne strusie. Odkąd tylko się tu pojawiliśmy, co chwila witały nas przeróżne,  czasem całkiem fantazyjne, znaki drogowe zwracające uwagę na kazuary kręcące się po okolicy :) Nic dziwnego, że nasze oczekiwania w kwestii były dość wysokie...





Szybko wybraliśmy się więc do pobliskiego punktu informacyjnego, aby wypytać, gdzie najłatwiej zaobserwować te niesamowite ptaki. Tam doradzono nam trzy miejsca, więc z mapką w ręku ruszyliśmy na tropienie kazuarów. Najpierw wybraliśmy się nad Lacey Creek i był to przemiły spacer wzdłuż strumienia, było tam tak zielono, a dookoła śpiewały ptaki, nad głowami przelatywały niebieskie motyle Ulysses, że poczuliśmy się niemalże jak w raju. Jednak ani śladu kazuara…  



Pojechaliśmy więc do następnego miejsca Licuala National Park. Zbliżało się już południe i było naprawdę gorąco wybraliśmy więc jeden z krótszych szlaków Fan Palm Track, który wziął swoją nazwę od palm mających liście jak okrągłe wachlarze. 


Po jakiś 15 min zaczynaliśmy się już poddawać i pocieszać się, że do trzech razy sztuka, że może uda nam się w ostatnim miejscu...Wtedy dosłownie przed nami pojawił się ogromny ptak. W tym momencie wszystkie aparaty i kamery poszły w ruch; kazuar nas nie widział, albo postanowił nas ignorować, więc do woli mogliśmy robić zdjęcia i kręcić filmy, trzymając się na dystans ok. 5-10 metrów. 


Kazuary w przeciwieństwie do strusi mogą być agresywne i zaatakować ludzi, szczególnie gdy bronią swoich dzieci, więc w parkach stoją tablice ‘Be cass-o-wary’ ostrzegające się przed zbliżaniem do nich; nie wolno też ich karmić.


Kazuary to bardzo duże ptaki nieloty osiągające nawet wysokość 2 metrów, biegają z szybkością 50 km/h i mogą skakać na wysokość do1,5 metra! Ich jaja są tylko nieco mniejsze od jaj strusich. Potrafią dobrze pływać i nawet w dają sobie radę z pływaniem w oceanie. Są one z tej samej grupy ptaków, co strusie czy kiwi i obecnie na wolności zamieszkują tylko Nową Gwinę oraz północą wschodnie Queensland. Cyklon Yasi z 2011 wyniszczył ok. 20% lasów zamieszkałych przez te ptaki. Szacuje się, że w okolicy Mission Beach pozostało około 1700 osobników. My mieliśmy szczęście zobaczyć jednego z nich, wydaje się nam, że to był młody samiec.


Po tak niesamowitym przeżyciu  ruszyliśmy w kierunku Cairns zatrzymując się po drodze w dwóch uroczych miejscach. Pierwszy to Josephine Falls, gdzie można się kąpać i ślizgać ze skał. Podobno jest to jeden z najpiękniejszych wodospadów w tropikalnym Queensland i często jest wykorzystywany w spotach reklamowych. 

Jeziorko do pływania w parku Josephine Falls
W drodze z Mission Beach do Cairns mija się wiele plantacji bananów - region ten słynie z przysznych bananów
Następnym przystankiem były Babinda Boulders, gdzie strumień malowniczo przepływa wśród ogromnych głazów, tworząc niekiedy rozlewiska, w których można się kąpać. A wszystko to w lesie tropikalnym, naprawdę ciężko się zdecydować w którą stronę patrzeć. Woda jest dość chłodna, jednak w upalny dzień taka kąpiel to idealna forma odpoczynku. Warto wspomnieć, ze Babinda Boulders to ważne miejsce dla Aborygeńskiej społeczności, które przypisuje powstanie tego rozlewiska tragicznej miłości młodej dziewczyny oraz wojownika z innego plemienia. 



J&W

środa, 10 października 2012

Tropikalna Australia, czyli północne Queensland: Kuranda i Atherton Tablelands

Z Brisbane do Cairns jest ok. 1700 km (choć to wciąż Queensland), więc na pięciodniową wycieczkę jedyną sensowną opcją jest dostanie się tam samolotem. Po nieco ponad dwugodzinnym locie i odebraniu samochodu z wypożyczalni  pojechaliśmy prosto do pobliskiego miasteczka Kuranda, leżącego w regionie Atherton Tablelands.

Widok na zatokę w okolicy Cairns
Kuranda reklamuje się jako ‘wioska w lesie tropikalnym („village in  the rainforest”) i jest to bardzo popularne miejsce wśród turystów odwiedzających region Cairns. Główne atrakcje tej wioski to targ oferujący pamiątki, spacery po lesie tropikalnym, oraz  różne ogrody zoologiczne, takie jak ‘motylarnia’, ‘koala park’, ptaszarnia, oraz zoo z jadowitymi zwierzętami. Samo centrum Kurandy to zbiór kafejek i sklepików, składających się na "targ" - można tu kupić wyroby ze skóry krokodyla, obrazy, zdjęcia, lokalne produkty spożywcze (np. cukierki czy lody), a nawet kartki triumfalnie obrazujące przejechane ropuchy, które zostały tu sprowadzone w latach 40-tych XIX do walki ze szkodnikami, natomiast obecnie same szkodzą uprawom i zjadają rodzime insekty.

Widok na dolinę w okolicy Kurandy
Jazda samochodem do Kurandy zajmuje niecałą godzinę,  ale jeśli ktoś ma czas to można się tam dostać historyczną ciuchcią widokową założoną w 1891 roku (Scenic Rail) albo kolejką linową o długości 7.5 km (Skyrail). Podobno obie formy transportu oferują piękne widoki, ale są dość czasochłonne – na przejazd każdą z nich w jedną stronę trzeba przeznaczyć ok. dwie  godziny (w przypadku kolejki linowej w ten czas wliczone są też przystanki na krótkie spacery po lesie), oraz dość drogie – koszt to ok. $70 za powrotny bilet każdą z kolejek i ok. $100 jeśli chcemy do Kurandy jechać jedną kolejką, a wrócić drugą (jeśli nie mamy własnego samochodu, dodatkowo trzeba jeszcze dopłacić za transport z Cairns do stacji kolejki).



Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy było Batreach Rescue Centre, czyli ośrodek opieki nad chorymi i rannymi nietoperzami i innymi zwierzakami. Batreach mieści się w prywatnym domu i prowadzony jest przez wolontariuszy, nie jest to więc komercyjne zoo jak inne tego typu miejsca w Kurandzie. Nietoperze trafiają tam, bo są chore albo ranne, np. mają połamane skrzydełka i nie są w stanie się same nakarmić. Okoliczni mieszkańcy po prostu dzwonią i podają informacje o lokalizacji nietoperzy i wolontariusze zabierają je do schroniska. Nasza pierwsza reakcja była taka, że oglądane z bliska nietoperze wcale nie są brzydkie, a właściwie są bardzo podobne do małych piesków tyle, że mają błoniaste czarne skrzydła. Druga obserwacja jest taka, że są one aktywne również w ciągu dnia, chociaż dotyczy to tylko tych dużych gatunków (np. Flying Fox).  Kolejne spostrzeżenie, że lubią wygrzewać się na słońcu i się czyścić. Niestety nietoperze są w Queensland traktowane jak szkodniki i nowy premier stanu Campbell Newman wydał niedawno rozporządzenie zezwalające na strzelanie do nietoperzy.


Nowo narodzony  nietoperz z gatunku Flying Fox
W Batreach zobaczyliśmy też po raz pierwszy pasiastego possuma (czarny w białe paski), który żyje tylko w tropikalnym klimacie, oraz rodzinę gliderów (dosł. "szybowców"), czyli małych zwierzątek, podobnych do possumów, które mają przednie i tylne łapki połączone specjalną błoną skórną, którą rozpościerają i używają do "przelatywania" między drzewami nawet do 100 metrów! 

Pasiasty possum - żyje tylko w tropikalnych lasach
Rodzina gliderów
Następnie wybraliśmy się na krotki spacer po lesie tropikalnym – ten rosnący w tej okolicy uważany jest za jeden z najstarszych lasów tropikalnych na świecie. Końcowy fragment trasy przebiega wzdłuż rzeki, gdzie można zobaczyć kolejkę Skyrail, a kończy się na uroczej stacji kolejowej w stylu "tropikalno-kolonialnym", skąd odjeżdżają pociągi Scenic Railway do Cairns.


















Ostatnią atrakcją, którą zwiedziliśmy w Kurandzie była ‘motylarnia’ – jedno z największych tego typu miejsc na świecie. To ‘zoo dla motyli’ składa się z otoczonego siatką ogrodu z tropikalną roślinnością,  jeziorkami i wodospadami, nad którymi latają stada motyli. W zależności od pory roku, jednorazowo znajduje się tam od 500 do 2000 motyli. Jest ich kilka odmian, w tym wielkie czarne, które są jadowite (ale niegroźne dla ludzi) oraz chyba najpiękniejsze ze wszystkich błękitne motyle Ulysses.



 
 

Ulysses
Oprócz ogrodu z motylami, znajduje się tam też sterylne laboratorium, w którym motyle są rozmnażane. Tropikalne motyle żyją od kilkunastu dni do maksymalnie jednego roku, a tylko jeden na tysiąc z nowonarodzonych motyli dożyje w naturze wieku dorosłego, więc taka motylarnia musi dbać o to, żeby populacja była stabilna. Pracownicy zbierają więc codziennie jaja motyli, które wyglądaja jak mikroskopijne kulki przyczepione do liści (każdy rodzaj motyli znosi jaja tylko na jednym gatunku liści, ta ‘wybredność’ motyli pomaga jednak bardzo w zbieraniu jaj), i przenoszą je do laboratorium, gdzie w sterylnych warunkach wykluwają się gąsiennice, które następnie przeobrażają się w motyle.


Na tej roślinie widać wyraźne złożone jaja (to te małe kulki)
Kilkudniowa poczwarka w laboratorium

Dojrzała poczwarka - prawda że wygląda jak 'alien'?


Po wizycie w motylarni opuściliśmy Kurandę i wyruszyliśmy na dalsze zwiedzanie płaskowyżu Atherton Tablelands. Najpierw zajechaliśmy do 250 metrowych wodospadów Barron Falls, gdzie po krótkim spacerze przez las dociera się do punktu widokowego na wodospad. Można też przejść się trochę dalej i kąpać się w jeziorku na górze wodospadu, ale my nie mieliśmy na to czasu.

Wodospad Barron Falls
Potem przejechaliśmy przez miasteczka Mareeba i Atherton, w tych okolicach znajdują się liczne plantacje kawy i wytwórnie wina z owoców tropikalnych. To tu można podziwiać ogromne drzewo figowe  ‘The Curtain Fig Tree’ – jedno  z największych drzew w tym regionie. W tej okolicy można się natknąć na drzewne kangury, niestety tym razem ich nie wypatrzyliśmy.  Zatrzymaliśmy się na chwilę w ładnym miasteczku Yungaburra, gdzie znajduje się kilka ciekawych budynków, z których wyróżnia się zabytkowy pub. Okolica jest prześliczna i doceniana przez fotografów, natknęliśmy się tam na dwie sesje ślubne. Pobliską rzekę zamieszkują dziobaki (platypusy); chyba musi ich być tam sporo, bo nam udało się zobaczyć jednego jak tylko znaleźliśmy się na specjalnie wybudowanej platformie obserwacyjnej.

Ślub pod wielkim drzewem figowym





Znak ostrzegający przed kangurem drzewnym



Platypus czyli dziobak
Naszym ostatnim przystankiem pierwszego dnia było jezioro Eacham niedaleko Yungaburra, które przypomniało nam polskie jeziora, no może z wyjątkiem żółwi wodnych, które tłumnie je zamieszkują. Jezioro wydaje się bardzo popularne zarówno wśród okolicznych mieszkańców jak i turystów, więc znajdują się tu wszelkie wygody: toalety, stoliki piknikowe i oczywiście elektryczne grille...

 
  
Nad jeziorem Eacham pospacerowaliśmy do zachodu słońca, a potem pojechaliśmy prosto do miejsca naszego pierwszego noclegu, czyli Mission Beach. Ale o Mission Beach już w następnym odcinku...

J&W